Kilka lat temu, gdy brałem udział w biegach maratońskich, najbardziej lubiłem te, w których meta wyłaniała się zza zakrętu. Ostatni odcinek tak długiego (dla mnie bardzo długiego) biegu był jednocześnie euforyczny i bardzo trudny. Wiedziałem, że już niedługo wpadnę na metę, za którą odpocznę i będę zadowolony, że wykonałem swój plan. Plan, który obejmował nie tylko bieg, ale też kilkunastomiesięczne przygotowania i treningi. Jednak z drugiej strony te ostatnie kilkaset metrów wymagało sięgnięcia po bardzo głębokie rezerwy energii. Jeżeli dobrze rozłożyłem siły w czasie biegu, to miałem do czego sięgać. Jeśli jednak przesadziłem w trakcie biegu z tempem, to tych kilka ostatnich minut było katorgą.
Dlatego też lubiłem, kiedy meta była niewidoczna prawie do końca. Wtedy dłużej mogłem się skupić na rytmie, realizacji planu. Kiedy meta pojawiała się w zasięgu wzroku, miałem ochotę biec co sił, byleby już ukończyć bieg. Gdy była widoczna zbyt wcześnie, to nie miałem sił na to, by finiszować w dobrym stylu.
Dlaczego o tym piszę? Stany umysłu, które znam z biegów, są u mnie podobne do tego, co czuję, gdy ciężej pracuję. Widzę już metę, która teraz, w przypadku pracy, będzie dla mnie za dziesięć dni, kiedy skończę ostatnie projekty, rozpoczęte jeszcze w październiku, zanim okazało się, że trzy tygodnie wypadły mi z powodu choroby. Myśl o mecie sprawia, że z całych sił skupiam się, żeby jak najwięcej, jak najszybciej dokończyć. Przekłada się to na zmęczenie i finiszowanie za wcześnie, a także powoduje ryzyko, że na mecie padnę zbyt zmęczony, by się cieszyć ukończeniem biegu. W tym przypadku oznaczałoby to takie zmęczenie, że nie byłbym w stanie się cieszyć czasem odpoczynku.
Pamiętam z czasów biegania w maratonach, że najtrudniejsze były dla mnie pierwszy i drugi maraton. Jeszcze nie umiałem rozłożyć sił i zacząłem podkręcać tempo zbyt wcześnie. W moim drugim maratonie mało brakło, a zszedłbym z trasy na ostatnim kilometrze. Dużo się nauczyłem z tych biegów! Obecny maraton pracowy też nie jest moim pierwszym – poprzednie podobne okresy także dużo mnie nauczyły o rozkładaniu sił. Teraz już wiem, że spośród wszystkich rzeczy, które robię, jest jedna, która jest kluczowa, żeby za dziesięć dni cieszyć się dobrze wykonaną pracą i mieć ochotę i przestrzeń na dobre odpoczywanie. Ta jedna rzecz to planowanie czasu niezwiązanego z pracą.
Kiedy jestem bardzo zajęty pracą, dokładnie wiem, czym się zająć – mam rozpisane projekty, zadania i zobowiązania. Czasami nie zauważam, że zajmuję się tym za długo i za mało czasu poświęcam na odpoczynek i relaks. A przecież bez tego nie będę miał energii do pracy w skupieniu. Odpoczynek i relaks jest kluczowy, abym miał przestrzeń na dobre działanie. A skoro jest kluczowy, to warto go zaplanować. Dlatego właśnie w tak trudnym czasie, gdy planuję dzień, to zaczynam od zaplanowania, kiedy i jakie będę miał przerwy, kiedy skończę pracę, jak odpocznę, w jaki sposób się zrelaksuję. Ten czas stanowi szkielet dnia, wokół którego układam pracę.
Zmiana kolejności planowania przełożyła się dla mnie na bardzo pozytywne skutki. Dzięki temu nie mam dni, w których nie odpoczywam. Zachowuję dobrą energię na finisz. Nie zapalam się i nie zaczynam wariackiego biegu. Daję sobie szansę na dobry odpoczynek po czasie cięższej pracy. Co ciekawe, efekty takiej zmiany, które widzę teraz, są tak pozytywne, że chcę kontynuować takie podejście także w lżejszych okresach. Planując na dzień, zacznę od czasu prywatnego, a nie tego związanego z pracą. Wierzę, że to pomoże mi lepiej zarządzać moją energią.
A Ty w jaki sposób na co dzień planujesz swój czas odpoczynku i relaksu? Co pomaga Ci znaleźć czas dla siebie, nawet jeżeli miałoby to być tylko kilkanaście czy kilkadziesiąt minut dziennie?